Świadectwo

Mówi się, że każdy pamięta dzień swojego powołania. Ja dokładnie nie pamiętam, który to był. Jakoś w połowie liceum, kiedy siedziałem na lekcji religii, w ostatniej ławce, wyglądając jak skinhead po raz pierwszy wpadła mi do głowy myśl o zostaniu księdzem. Wydaje mi się, że to był początek.

Moje życie kręciło się wokół sportów walki, wieczorów z kolegami i imprezowych weekendów. Śmieję się, że idąc do seminarium w pewnym sensie zostawiłem niedopite piwo na ławce pod domem. I trochę tak było. Poszedłem do seminarium niejako oszołomiony. Skąd się to wzięło? Wtedy nie wiedziałem. Nigdy nie byłem ministrantem. Przez większość życia nie byłem specjalnie blisko związany z Kościołem. Chodziłem na Mszę, bo rodzice chodzili. Momentami byłem niewierzący, czy wręcz skłaniałem się ku jakimś fałszywym „bożkom”. Po nawróceniu szybko zacząłem religię traktować jako zbiór praw i nakazów… Nie wiedziałem co to „żywa relacja z Chrystusem”.

Zacząłem dużo czytać, głównie w Internecie. Chciałem poznawać intelektualnie swoje wyznanie. Zacząłem słuchać chorału… Tutaj jakieś pierwsze głębsze drgnienia w duszy się pojawiały. Zaczęły wracać myśli o seminarium. Byłem już na studiach. Chcąc Bogu udowodnić, że się myli wysyłając mnie do seminarium zacząłem uciekać od Niego. Głównie w grzech. Znalazłem sobie dziewczynę niejako na siłę. Wszystko by pokazać Mu, że ja się nie nadaję.

Zacząłem doświadczać Boga „co dzień pałającego gniewem”, Boga z pustyni synajskiej. Jako że mam twardy kark, to trochę to wszystko trwało. Wykształcona przez sporty walki natura wojownika nie pozwoliła mi się zbyt szybko poddać woli Boga. Systematycznie Bóg kładł mnie na deski. Traciłem kontakt z rodzicami, ze znajomymi, straciłem dziewczynę, studia rzuciłem zanim mnie wyrzucili, przestałem osiągać sukcesy w sporcie… I cały czas to niepokojące uczucie w sumieniu, jakby mnie ktoś od środka drapał w serce. Nieustające swędzenie, pieczenie, kłucie i ból. Z każdym dniem coraz większe. W końcu, pewnej nocy stwierdziłem, że nie mam nawet do kogo zadzwonić i jest kompletnie zniewolony przez swoje grzechy.

Zacząłem się spowiadać. Regularnie. Nawet kilka razy w tygodniu. Miałem stałego spowiednika. Powiedziałem mu o swoich dawnych myślach o seminarium. Zacząłem się wygrzebywać. Jakoś na wiosnę poszedłem do księdza Proboszcza, że chcę iść do seminarium. We wrześniu już tam byłem.

Teraz jestem pewny, że to jest moje miejsce, że się nie pomyliłem. I dziękuję Bogu za to wszystko jak mnie tu prowadził. Nie mam pewności powołania typu jakieś głosy, czy cudowne znaki. Nie, to nie tak działa. Bóg mnie utwierdza w powołaniu przez codzienność, przez to, że układa się moim najbliższym, że jest dobrze, że radzę sobie z każdym wyzwaniem tutaj, z każdą trudnością, z każdą przeszkodą. No i ten pokój i wolność w sercu. Dopiero idąc całkowicie za wezwaniem Boga czuję się całkowicie wolny i mam pokój w sercu, który zawsze chciałem mieć, ale nigdy mi samemu się nie udawało osiągnąć.

Anonim